Choć marzyłam o tym od wielu lat, to dopiero rok temu zdecydowałam się na ten krok. Zawsze wydawało mi się to ogromnym wyzwaniem i, choć rzeczywiście Camino wymagało wielu przygotowań to jednak nie było to takie trudne... Najtrudniejsza była chyba sama decyzja, reszta przyszła sama.
Muszę tu podziękować kilku osobom, zwłaszcza Monice i Marcie, bez których być może nie podjęłabym tej ostatecznej decyzji o wyruszeniu w Drogę... Choć później nasze indywidualne drogi się rozeszły, to jednak łączy nas ta najważniejsza Droga - Camino. Choć fizycznie przeszłyśmy je osobno, to jednak jest to nasze wspólne Camino.
Oprócz marzeń o Camino towarzyszyła mi także fascynacja Hiszpanią, więc Droga była dla mnie spełnieniem dwóch marzeń. Pomimo trosk, bólu, przykrych sytuacji w Drodze mogę śmiało stwierdzić, iż były to najpiękniejsze chwile w moim życiu.
30 kwiecień 2010…
16:40 - wylot z Poznania... za siedem godzin będę w Madrycie... potem noc w hostelu i od jutra zaczynam swoje Camino...
Wielomiesięczne ogromne wyczekiwanie przeradza się w stres – czy dam radę? Jak to będzie? Lepiej było zostać w domu… - Takie myśli wywołane stresem towarzyszą mi tuż przed wylotem, jednak już pierwsze minuty lotu przynoszą wyciszenie – przecież zaczynam spełniać swoje marzenia! Na to czekałam tyle miesięcy i teraz właśnie TO się dzieje!
Przesiadka we Frankfurcie… ogromnie się tego bałam, w końcu to jedno z największych lotnisk. Strach ma jednak wielkie oczy, lotnisko okazało się bardzo przyjazne, obsługa lotniska pomocna i – co ważne – świetnie mówiła po angielsku. Wtedy tego nie doceniałam, dopiero po przylocie do Hiszpanii, w której osoby mówiącej po angielsku można ze świecą szukać, zrozumiałam, że wbrew pozorom angielski nie jest międzynarodowym językiem i nie wszędzie wystarczy go znać by się porozumieć. Na szczęście kocham hiszpański i sama się go uczyłam, więc sobie jakoś poradziłam. Wiele osób na różnych forach stwierdza, że można przejść Camino nie znając żadnego języka obcego - nie podważam tego, ale wydaje mi się to naprawdę dużym wyzwaniem i utrudnieniem. Patrząc z pespektywy na moje Camino uważam, że bez podstaw hiszpańskiego miałabym ogromne problemy i to już na starcie – przy samym wyrabianiu legitymacji pielgrzyma…
Przed północą pojawiają się w oddali światła Madrytu… Chyba jest jakaś fiesta, bo widać sztuczne ognie… Już na lotnisku podczas załatwiania taksówki do centrum okazuje się, że angielski za bardzo mi się nie przyda. Pierwsze hiszpańskie słowa z trudem przechodzą mi przez gardło, dopiero potem, nie mając innej możliwości porozumienia się, przestaję zważać na to, czy mówię dobrze czy nie, tylko mówię. Z czasem idzie mi coraz lepiej, co mówią mi sami Hiszpanie, a co sprawia mi ogromną radość.
Choć jest po 1 w nocy, centrum Madrytu tętni życiem… Jest tak tłoczno, że taksówka ledwo może przebić się przez tłum… Choć oglądany póki co tylko z okien samochodu, Madry wywarł na mnie ogromne wrażenie… Aż nie mogę się doczekać powrotu do niego i zwiedzania.
1 maj…
Wczesna pobudka, zbiórka całej naszej grupki na stacji metra (ponoć jedno z najlepszych, przynajmniej w Europie – na niektórych stacjach nawet trzypoziomowe… w Polsce o czymś takim można pomarzyć…), przejazd na dworzec autobusowy (nawet w informacji nic się nie dowiem po angielsku) i pięciogodzinna podróż do Oviedo. Praktycznie przez całą drogę nie wypuszczam aparatu z rąk. Jakiż to piękny kraj! Czuje jakiś niepokój... może wywołany tymi wszystkimi emocjami... szukam samotności podczas postoju... ogarnia mnie tęsknota,a to przeciez dopiero początek...
Oviedo… Oczywiście też tylko hiszpański… śmiało mogę powiedzieć, iż idzie mi coraz lepiej;) Docieramy do Katedry, spotykamy Polaków! Co za niespodzianka! Niestety zaczyna się siesta, więc nie ma szans na odbiór Credenciali, musimy poczekać. Pod alberue zauważam innego pielgrzyma… może idzie Norte i czeka na nocleg? Potem okazuje się, że tak, jak my idzie Primitivo. Wtedy jeszcze nie wiem, jak bliski stanie mi się ten człowiek – Carlos - już wkrótce… Czas szybko mija i po dwóch godzinach jesteśmy już w drodze do Escamplero. Choć to tylko 10 km, to droga dość trudna, niemal od razu zaczynają się pagórki. Na dodatek plecak trochę ciąży… Szczęśliwie docieramy na miejsce; choć brakuje łóżek w albergue, to inni pielgrzymi organizują nam materace i koce i spokojnie możemy się przespać. Życzliwość ludzka… opieka św. Jakuba…
2 maj…
Pobudka tuż po 4, wyjście godzinę później… choć w Polsce o tej porze zaczyna już świtać, to tutaj panują jeszcze egipskie ciemności. Chwilami jest strasznie, wyobraźnia robi swoje gdy idziemy przez chaszcze, co chwilę mamy wrażenie, że gdzieś niedaleko coś się czai, na dodatek jakiś duży pies idzie za nami… po kilku dniach okazuje się, że na hiszpańskiej prowincji to normalne, co chwilę spotykamy psy biegające luzem, niektóre nawet idą z nami po kilka kilometrów. W Grado udaje nam się załapać na mszę świętą. Od razu rzuca się w oczy niewielka frekwencja… Eucharystia dodaje mi sił, odwagi do dalszej drogi... Nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo jej potrzebowałam...
Idzie mi się coraz gorzej, nie nadążam za dziewczynami, kostka mi puchnie… Chyba przeceniłam swoje możliwości… Pomimo wcześniejszego studiowania map, różnice wysokości mnie niemile zaskoczyły. Po drodze co chwilę mijamy krowy – holenderki i konie. Tutaj będzie to typowy widok.
Po drodze spotykamy kierownika albergue z San Juan de Villapañada, zatrzymuje nas, rozmawia, daje mapki i informacje o dalszej drodze. Święty Jakub czuwa!
Rozdzielamy się, nie daję już rady iść… pod koniec dnia w jednej wsi kompletnie się załamuję, siadam na kamieniu i po prostu zaczynam płakać... Nachodzą mnie myśli nawet o powrocie do domu... proszę jedną z mieszkanek o zawiezienie mnie do albergue… Rzuca wszystkie swoje zajęcia i zawozi mnie pod same drzwi schroniska w Salas… Jestem pod ogromnym wrażeniem tej życzliwości, dobroci, którą spotykamy na każdym kroku zarówno od pielgrzymów jak i mieszkańców.
Po trudnej rozmowie z dziewczynami decydujemy się na rozdzielenie, nie chcę zatrzymywać dziewczyn i opóźniać ich marszu. Już wiem, że mogę nie dać rady dojść, ale nie to jest dla mnie najważniejsze. Nie liczy się dla mnie przejście o własnych siłach całości, ale sam fakt bycia w Drodze.
3 maj…
Od rana na zmianę grad i deszcz... Spuchnięta kostka daje się we znaki, pomimo zaciśniętych zębów idzie mi się ciężko… Już po kliku kilometrach, tuż przed Bodenaya zaczyna mi towarzyszyć Carlos. Od tego momentu idziemy już razem. Opiekuje się mną jak córką… Czuję się przy nim bezpiecznie, pewnie… Momentalnie zdobywa moje zaufanie. Jest niesamowicie troskliwy, staję się jego oczkiem w głowie, mówi do mnie „mi niña” – „moja córeczka” i tak też się czuję…Słyszę, jak mówi innym pielgrzymom, że chciałby taką córkę jak ja… Słysząc takie słowa trudno powstrzymać wzruszenie…
Po drodze przechodzimy przez ogromne błoto, na szczęście buty spisały się na medal i ani trochę nie przemokły.
Nocujemy w Tineo. Wieczorem Carlos zaprasza wszystkich do baru na typową hiszpańską kolację - ser, hiszpańska kiełbasa chorizo, wędliny i oczywiście chleb - jest niemalże podstawą, podawany do wszystkiego. Jest wspaniale!
4 maj…
Dzień przywitał nas śniegiem! Ponoć to jedna z najzimniejszych wiosen w Hiszpanii od wielu lat…
Już wiem, że nie dam rady iść dalej… Muszę dać nodze odpocząć… podejmuję trudną decyzję i po kilku kilometrach z Carlosem musimy się rozstać… Choć spędziłam z nim zaledwie kilka godzin łzy ciekną mi po policzkach… Nigdy go nie zapomnę… tej jego bezinteresowności, troski, chęci pomocy… w każdym jego geście i słowie czuć było ogromną miłość do drugiego człowieka…
Camino to szkoła miłości… Carlos okazał się jej najlepszym nauczycielem…
Wsiadam w autobus w Borres i dojeżdżam do Pola de Allande, a stamtąd aż do Grandas de Salime… Dwa dni do przodu, chcę dzięki temu zyskać trochę czasu i robić mniejsze etapy…
Camino uczy pokory, muszę zrezygnować z planów, ominąć część Drogi, a przy tym zachowuję spokój i radość, którą daje Droga… Jest mi ciężko z myślą, że nie mogę przejść całości, ale muszę pogodzić się z wolą Boga…widać tak miało być… nic przecież w życiu nie dzieje się samo z siebie, wszystko jest wolą Najwyższego.
W Grandas schronisko przepełnione, przerażają mnie obcy ludzie… Odnoszę wrażenie, jak się szybko okazuje – złudne, że nie będą sympatyczni. Wkrótce jednak nawiązujemy rozmowę, okazuje się, że jedna dziewczyna – Monica – mówi po angielsku!
5 maj…
Wychodzimy w całkowitych ciemnościach, dopiero po dwóch godzinach marszu zaczyna świtać. Na szczęście od samego Grandas idzie z nami pies, czuję się przy nim bezpieczniej… Opieka świętego Jakuba jest niemal namacalna…
Jak na całej Drodze widoki przepiękne, uzmysławiają wielkość Boga, który stworzył to wszystko… Bądź wysławiony Boże w swoich dziełach!
Góra przed nami, jest ciężko, ale widoki, chociaż za mgłą rekompensują wszystko…
Zamieć śnieżna… grad… teraz chyba już nic mi nie straszne! Popołudniu pogoda się poprawia, mijają nas pozostali pielgrzymi z Grandas… Nie mam już siły iść…
Żegnamy się z Asturią i wchodzimy do Galicji. Widać wyraźne różnice między tymi regionami. W Galicji nie ma już tylu krów i koni, wsie i drogi są zaniedbane… Góry stają się zdecydowanie mniejsze… Zarówno krajobrazy jak i wsie przypominają Polskę…
W restauracji, do której weszłyśmy na herbatę, właściciel częstuje nas małym obiadkiem… Coś niesamowitego… Zaczynam odzyskiwać wiarę w ludzi… Jednak są jeszcze na świecie tacy, którzy potrafią bezinteresownie coś zrobić dla drugiego…
Kostka daje mi się mocno we znaki, a jakby tego było jeszcze mało – łapię dość solidną infekcję… Czuję się fatalnie, nie mam nawet siły myśleć… Ledwo dochodzę do Fonsagrady, prawie od razu idę spać… Już wiem, że nie dam rady iść dalej, jutro jadę autobusem do następnego albergue, a potem zobaczymy co dalej. Będzie mi towarzyszyć Hiszpan Alex, który też ma problemy z nogą.
Czuję się bardzo osamotniona, jedyna Polka, z którą zostałam cały czas ma do mnie o coś pretensje... Aż się boję do niej odzywać, bo wszystko jej we mnie przeszkadza... Czuję się fatalnie, na pewno mam gorączkę, a ona na dodatek uważa, że tylko udaję chorobę... Chce mi się płakać...
6 maj…
Wraz z Alexem dojeżdżamy do Cadavo Baleira… Kolejny kochany Hiszpan… Choć ledwo się dogadujemy (Alex na dodatek ma specyficzny południowy akcent, przez który trudno mi go zrozumieć), to nawiązuje się nić sympatii. Camino same w sobie łączy ludzi, pomimo dzielących ich różnic…
Pierwsze kroki kierujemy do apteki, muszę się zaopatrzyć w leki na przeziębienie i maści na nogę… „Polskie” już zużyłam…
Zaraz po otwarciu albergue idę spać… Jestem bardzo osłabiona…
Kolejny Hiszpan – Francisco – i kolejne miłe zaskoczenie… życzliwość i troska aż bije od niego…
7 maj…
Znowu jadę z Alexem, do Lugo. Noga już trochę odpoczęła, od jutra już na pewno idę. Zwiedzamy Lugo – niesamowite mury romańskie otaczają całe centrum - „La Muralla”…
Pierwszy drogowskaz na Santiago od razu dodaje mi sił i energii…
W barze w końcu próbuję hiszpańskiego specjału „churros con chocolate” – pycha!
Zaprzyjaźniam się z Francisciem, kochany chłopak, troszczy się, daje leki, opatruje moją nogę… Camino po raz kolejny pokazuje, że różnice dzielące ludzi są niczym…
8 maj…
Dopada mnie tęsknota za domem… Choć wokół tyle życzliwych ludzi to czuję się osamotniona… Zaczynałam Camino z pięcioma osobami z Polski, skończę je z kilkoma Hiszpanami… Cieszę się z ich obecności, tymbardziej, że okazują mi tak ogromną sympatię i życzliwość…
Z nogą już na tyle dobrze, że ze spokojem dorównuję kroku moim nowym przyjaciołom. Idę razem z Monicą i Francuzem Michelem. Po drodze łączymy się z Francisciem, Alexem i Javierem. Pogoda jak zwykle nie rozpieszcza, praktycznie cały czas idę w pelerynie. Już około południa docieramy do albergue w San Roman de Retorta. Niesamowite miejsce! Domek chyba sprzed 100 lat, zbudowany z kamieni, drewniany dach… Prawie jak chatka z bajki, gdyby nie całkowicie nowoczesna kuchnia i dobudowana łazienka… Połączenie w jednym budynku dwóch epok robi niesamowite wrażenie!
Robimy wspólnie obiad, zjadam kolejne hiszpańskie przysmaki!
9 maj…
Droga do Melide. Czasem słońce, czasem deszcz, tak jak co dzień na moim Camino. Po drodze mijamy dwie tablice upamiętniające pielgrzymów zmarłych w drodze… Jakże wymowna metafora ludzkiego życia jako pielgrzymki nasuwa się od razu na myśl…
W tym dniu Camino Primitivo łączy się z Camino Frances. Od razu więcej pielgrzymów. Śpimy w prowizorycznie przygotowanych kontenerach, gdyż albergue jest remontowane.
Na kolację idę na pulpo – ośmiornicę… Choć miałam do niej uprzedzenia okazała się być naprawdę smaczna!
10 maj…
Dochodzimy do Arci. Trzymamy się cały czas razem – z Monicą, Amaią, Michelem, Francisciem, Alexem i Javierem. Jak to na trasie francuskiej, w albergue jest już dużo pielgrzymów, z różnych zakątków świata – Meksyku, Stanów, Korei… Poznany Koreańczyk – Kan Mun częstuje mnie specjałami swojej kuchni.
Już jutro Monte de Gozo i Santiago! Z jednej strony ta myśl napawa mnie radością, z drugiej jednak wiąże się z kolejnym rozstaniem ze wspaniałymi ludźmi…
11 maj…
Dziś wielki dzień, dochodzimy do celu naszej wędrówki – Santiago! Około południa docieramy do Monte de Gozo. Znajduję nocleg dla siebie i moich towarzyszy u ojca Romana. Jakże dziwne uczucie po tylu dniach usłyszeć język polski z ust innego człowieka! Zostawiamy bagaże i ruszamy do Santiago. Łzy wzruszenia po wejściu na Plaza de Obradoiro… Świadomość, że oto osiągnęliśmy cel, do którego szliśmy tyle dni, dla którego pokonywaliśmy swoje słabości, walczyliśmy z przeciwnościami napawa nas radością i pewną dumą, ale z drugiej strony pojawia się smutek, że oto nadszedł koniec tego wszystkiego… Zakończył się ten etap w naszym życiu, już dalej nie pójdziemy razem, nie będziemy się wspierać w drodze, nie będzie już wspólnych rozmów i posiłków… Ale zarazem zaczyna się nowy rozdział w naszym życiu, jesteśmy bogatsi nowe doświadczenia, przemienieni przez Drogę… Może trudno wskazać jakieś konkretne zmiany w naszym życiu, w nas samych, ale każdy z nas instynktownie czuje, że nie jesteśmy już tacy sami jak jeszcze kilkanaście dni temu…
Droga do Santiago jak i samo wejście do Katedry było dla mnie całkiem odmienne od pielgrzymek, do jakich jestem przyzwyczajona, jak choćby na Jasną Górę. Oczywiście, że różnice muszą być, choćby ze względu na to, że tutaj jest to pielgrzymka indywidualna, więc można samemu decydować niemalże o wszystkim, nie trzeba się do nikogo dostosowywać. Ja przeżywałam to inaczej także ze względu na to, że szłam z ludźmi, którym obce są zorganizowane pielgrzymki, więc nie mieli się oni na czym wzorować. Dzień zaczynał się od wyjścia na drogę, co oczywiste, ale tak naprawdę pierwszym punktem było śniadanie w barze. Szliśmy szybkim krokiem, nie robiliśmy żadnych postojów przez wiele kilometrów. Zatrzymywaliśmy się jedynie w barach by napić się cafe con leche, posilić się oraz podbić Credenciale. Jeśli na trasie nie było barów wówczas w ogóle nie robiliśmy postojów.
Samo wejście na Plaza de Obradoiro każdy przeżywa inaczej, na swój sposób. Mi było dane zobaczyć, jak przezywają to ludzie, którzy nie znają tak uroczystych wejść do celu pielgrzymowania jakie są u nas. Moi towarzysze byli bardzo szczęśliwi, głośno się śmiali, ściskali, gratulowali sobie nawzajem osiągnięcia celu. Było jednak również widać wzruszenie w ich oczach, a nawet łzy szczęścia… W Polsce wejściu na Jasną Górę czy inne miejsce kultu towarzyszy podniosła atmosfera, pielgrzymi są uroczyście witani, panuje ogólne poruszenie… Tam byliśmy tylko jednymi z wielu docierających do świętego Jakuba, więc i nasze emocje były bardziej szczere, osobiste…
Katedra w Santiago jest niesamowitą budowlą, cisną się na myśl pytania, w jaki sposób ludzie nie dysponujący dźwigami i inną nowoczesna technologią byli w stanie tyle wieków temu zbudować coś tak ogromnego i pięknego… W obliczu czegoś takiego człowiek ponownie nabiera pokory, czuje respekt wobec Boga… Bo w końcu to na Jego cześć zbudowano Katedrę, jeden z najznakomitszych zabytków architektury w tej części Europy.
Wnętrze uderza przepychem i bogactwem, a święty Jakub patrzący na nas jednocześnie jako pielgrzym jak i dostojnik siedzący na tronie uzmysławia nam, że pielgrzymowanie leży w naturze człowieka, że jako pielgrzymi na drogach życia jesteśmy równi, bez względu na to, jakie stanowiska zajmujemy.
Wieczorem zostajemy zaproszeni na obiad do ojca Romana. Teraz tylko spowiedź i już jestem gotowa na jutrzejszą mszę w Katedrze!;)
12 maj…
Ostatni wspólnie spędzony dzień… Msza, pożegnalny obiad i czas pożegnań… Będzie mi ich brakowało, pewnie już nigdy więcej się nie zobaczymy… Ale nigdy nich nie zapomnę, to z nimi spędziłam najpiękniejsze chwile swojego życia…
Wieczorem jadę z Amaią i jej mężem do Fisterry. Docieramy niestety już po zachodzie słońca, ale lekcja pokory, jaką odebrałam w ostatnich dniach przynosi owoce i bez żalu godzę się z tym, że nie zobaczę upragnionego zachodu słońca nad oceanem… znajduję nocleg w uroczym hoteliku z widokiem na port... Wraz z Amaią i jej mężem idziemy na kolację. Kolejne pożegnanie… Tym razem już ostatnie…
13 maj…
Z samego rana wyruszam na przylądek Finisterra, a więc na Koniec Świata… Nie załapałam się na zachód słońca, ale dane mi było zobaczyć wschód i uważam, że cieszę się chyba z tego bardziej niż cieszyłabym się z zachoduJ W obliczu oceanu okalającego z trzech stron skrawek ziemi ponownie daje się odczuć ogromną wielkość Boga…
Na usta same cisną się słowa piosenki „(…)Bo wielkiś Ty, wielkie dzieła czynisz dziś, nie dorówna Tobie nikt(…)”…
Widoki są po prostu przepiękne, zapierają dech w piersi… Po prostu raj na ziemi… niestety nie mogą długo napawać się tym krajobrazem, po południu wracam do Santiago i nocuję w Monte de Gozo.
14 maj…
Z samego rana jadę do Santiago, muszę wykorzystać ostatni dzień, bo wieczorem mam nocny pociąg do Madrytu. Idę na mszę, ostatni raz spoglądam na świętego Jakuba, podziwiam Botafumeiro…
Kupuję pamiątki dla siebie i bliskich, zajadam churros i żegnam się z tym niesamowitym miejscem… Mam nadzieje, że dane mi będzie jeszcze tu wrócić…
15 maj
Z samego rana docieram do Madrytu, melduję się w hotelu i wyruszam na zwiedzanie miasta. Mam tylko kilka godzin, więc wybieram miejsca najsłynniejsze, a zarazem położone najbliżej – Plaza del Sol, Plaza Major, Palacio Real, Prado, Museum Thyssen – Bornemisza oraz Parque de Retiro… Już jutro powrót do Polski… Aż trudno uwierzyć, że te dwa tygodnie tak szybko minęły… Na szczęście pozostaje mi mnóstwo wspomnień, część też uwieczniona na zdjęciach… Będą mi pociechą przez długi czas…
16 maj
Ostatnie chwile w Hiszpanii… za chwilę moje marzenia staną się już tylko wspomnieniem… To, co było moim udziałem zostanie na zawsze w mojej pamięci… Osoby, które poznałam na Camino maja swoje miejsce w moim sercu… Choć spędziliśmy razem zaledwie kilka dni stali się dla mnie niesamowicie bliscy…
Camino było dla mnie prawdziwą szkołą życia, te kilkanaście dni stanowiło swego rodzaju odzwierciedlenie całego życia, doświadczyłam na nim całej gamy emocji, od smutku, przez gniew i bunt aż do ogromnej radości. Sytuacje napotkane na drodze również były pewnym odniesieniem zdarzeń, jakie doświadczamy w codziennym życiu. Camino wiele mnie nauczyło, zwłaszcza pokory, miłości do drugiego, bezinteresowności… Dało mi ogromne pokłady energii, nadziei, wiary - nie tylko w Boga, ale i w siebie, w swoją wartość i możliwości…
Camino pozwoliło mi spotkać wspaniałych ludzi, których, choć pewnie już nigdy nie zobaczę, nigdy nie zapomnę… Każdy z osobna nauczył mnie czegoś innego, zapisał się na zawsze w moim sercu…
Camino naprawdę zmienia człowieka… Mam nadzieję, ze będę mogła kiedyś powrócić na Camino i przeżyć je jeszcze lepiej, doświadczyć kolejnych przemian, spotkać kolejnych wspaniałych ludzi…